Manga: —
Kategoria: przemyślenia
Inspiracje: —
Cytat: 30 Seconds to Mars — Hurricane
Uwagi i ograniczenia: Każde z was może odbierać tę partówkę w inny sposób. Ktoś powie, że wszystko zmyśliłam, ktoś powie, że nie. Ja sama — nie powiem nic. Dlaczego to napisałam? Dobre pytanie. Usiadłam do komputera i poprowadziły mnie myśli. Ręce same dotykały klawiszy, uwierzcie mi. Potrzebowałam coś z siebie wyrzucić, zawrzeć swoje rozterki w kilku zdaniach, które są równie chaotyczne, co ja sama. To jeden z powodów, dla których nosi to tytuł Spowiedź.
Miłej lektury.
“No matter how many times that you told me you wanted to leave
No matter how many breaths that you took, you still couldn't breathe
No matter how many nights that you lie wide awake to the sound of the poison rain
Where did you go? Where did you go? Where did you go?
As the days go by the night's on fire
Tell me would you kill to save a life?
Tell me would you kill to prove you're right?
Crash, crash, burn, let it all burn
This hurricane's chasing us all underground.”
Wydaje ci się, że dobrze kogoś znasz.
Że dobrze rozpoznajesz czyjeś nastroje. Że w tłumie poznasz charakterystyczny krok, uśmiech, kolor włosów. Że pocałowałeś każdą bliznę, dotknąłeś każdej skazy, zostawiłeś wspomnienia, duszę, może nawet kawałek serca.
Jeśli tak, to moment rozczarowania musi być obezwładniający. Niezmiernie, cholernie, do krwi i kości bolesny.
Zdajesz sobie sprawę, iż poznałeś tylko czyjąś powłokę. Pokazano ci tyle, na ile zasługiwałeś. Może tylko się tobą bawiono? Może wszystko ukartowano? Może w czyiś oczach byłeś zupełnie nikim, podczas gdy ktoś stał się twoim światem? Obiektem pożądania, marzeń, westchnień i najskrytszych fantazji.
Dałeś siebie. Swoje ciało, spojrzenie, pokrzepiające słowa, kilka dobrych chwil, łzy.
Żałosne.
Gdzieś po drodze zupełnie się pokruszyłam. Dobrze było, gdy nie musiałam tego pokazywać. Zmuszałam się do uniesienia kącików ust, dumnego zadarcia podbródka, żartów, głośnego śmiechu, słownych przepychanek. Mimo to, byłam nienasycona. Chciałam więcej; czuć mocniej, głębiej, całą sobą, nie tylko fragmentami. Tam w środku stałam się martwa.
M a r t w a.
Trawię to słowo kilka razy, zastanawiając się, czy dobrze go użyłam? Czy nie jest zbyt przesadzone? Czy naprawdę taka jestem, skoro aż tyle czuję? Ale nie umiem się skupić. Moje dłonie błądzą po klawiaturze. Wiedzą doskonale, co powinnam napisać, wyrzucić z siebie. Nie wystarcza mi już kartka i długopis.
Zgubiłam siebie. Któregoś dnia usłyszałam, że tak długo nosimy nasze maski, iż te do nas przyrastają. Ciekawe, czy jeszcze mam twarz?
Denerwowałam się za każdym razem, gdy ktoś wyznawał mi uczucia. Nikt nie miał prawa wchodzić do mojej głowy, odkrywać moje słabości, zdejmować szwy ze świeżych ran. Nawet jeśli minęły cztery lata, wszystko nadal za mocno krwawiło.
Z a.
Od kiedy pamiętam całe moje życie było za szybkie, za wulgarne, za bardzo głupie, niepewne. Za dużo w nim było przemocy, nic niewartych słów, obietnic i cichych nadziei. Za często zamykałam oczy na prawdę. Za bardzo się bałam. Za mało razy otwierałam usta.
Zamiast tego szukałam miłości gdzie indziej. Pozwałam się ranić, powoli przyzwyczajając się do wszelkich rozczarować i gierek, które prowadzono wokół mnie. Nigdy ze mną.
Odcinałam się od ludzi. Bo mnie irytowali. Bo za dużo gadali, wyolbrzymiali, ciągle pili, palili, ćpali, gdzieś biegli, coś musieli sobie nawzajem udowadniać. Czegoś ode mnie oczekiwali, a ja nie prosiłam się o odpowiedzialność i bezwartościowe znajomości.
Powiedziano mi, bym nie chowała urazy. Nie chowam. Zamiast tego je pielęgnuję, chucham na nie i dmucham. Chowam do szufladki wypełnionej jedwabiami, codziennie głaszczę, karmię najgorszymi zamiarami. Dlaczego? Nie wiem. Z pewnością nijak mi to pomaga. Pewnie zapadam się w sobie bardziej, rozpamiętując twarze ludzi, którzy wbili mnie w ziemię, połamali, napluli na mnie albo zostawili. Zrobili to, bo nie mieli nad sobą kontroli, bo chcieli, bo jakoś trzeba było mnie się pozbyć, bo stałam się niewygodna. Zostawili po sobie ślad. Na mnie, we mnie, co za różnica. To dług. Bardzo poważny. Taki na zawsze.
Niektórzy wracali. Jakbym była przedmiotem, który można wziąć do ręki, kiedy jest ciekawy i cisnąć do kosza, gdy staje się bezużyteczny. Nie zrobiłam nic, by pokazać, że jest inaczej. Że umiem więcej, że jestem silniejsza, że nie są mi potrzebni. Zamiast tego odchodziłam z podkulonym ogonem, co bolało mnie bardziej niż ich. Oni nie zauważali.
Kryłam swoje łzy, odczuwając wstyd przed samą sobą. Bądź twarda. Twarda. Twarda. Twarda. Uwielbiałam to słowo. Zawsze wpadało mi do głowy, gdy trzęsły mi się ręce, gdy rosła mi gula w gardle. Cała słabość znikała razem z tymi kilkoma literami, wyparowywała, niczym po dotknięciu różdżki. Wtedy tylko przez chwilkę czułam się wolna. Potem na moich barkach osiadał jakiś dziwny ciężar. Coś, czego od wielu lat nie potrafiłam się pozbyć, chyba nawet nie próbowałam.
Starałam się otwierać. Wydawało mi się, że wiele pokazałam, powiedziałam, zwierzyłam się. Nie pomagało. Nikt nie był w stanie zrozumieć, jak wiele odczuwałam, jak moje nadzieje płonęły. Nikt nie słyszał dźwięku mojego serca, które sukcesywnie pękało, aż przestałam być pewna, czy w ogóle jeszcze je mam.
Wydawało mi się, że dobrze ich znam.
Nawet, jeśli znienacka wyznała mi uczucia.
Nawet, jeśli przestałam mu wystarczać.
Nawet, jeśli odnalazłam światło tam, gdzie nigdy go nie było.
Nadal wydawało mi się, że ich znam.
Ale co martwi mogą wiedzieć?